To był jeden z największych przemytów narkotyków do Polski. Kartel z Cali - we współpracy z „Pruszkowem” - wysłał statkiem do Gdyni ponad tonę kokainy. Jej rynkowa wartość wynosiła wtedy 212 milionów funtów brytyjskich! Narkotyki nie dotarły jednak na miejsce. Wówczas Kolumbijczycy zagrozili „pruszkowiakom” śmiercią. Wtedy nieświadomie zorganizowałem ochronę policyjną jednemu z głównych organizatorów przemytu.
Był 20 listopada 1993 roku, gdy kontenerowiec Polskich Linii Oceanicznych m/s „Jurata" wypłynął z portu La Guardia w Wenezueli do Gdyni. 24 stycznia 1994 roku statek zawinął do niewielkiego portu Birkenhead, pod Liverpoolem, i tam zainteresowały się nim brytyjskie służby celne. Wśród innych ładunków znajdowało się 49 beczek z lepikiem i dachówki dla firmy Med-Glob, ze wsi Majdan koło podwarszawskiej Wiązowny. Podejrzenia Brytyjczyków wzbudził fakt, że koszty transportu lepiku i dachówek były wyższe niż wartość samego towaru. Już 25 stycznia brytyjska policja poinformowała polskich kolegów, że na statku „Jurata” znaleziono 1190 kilogramów kokainy. Wartej wówczas 212 milionów funtów.
Statek popłynął do Polski już bez narkotyków. Na początku lutego 1994 roku „Jurata” wpłynęła do portu w Gdyni. Tu po ładunek przyjechał Krzysztof O. pełnomocnik firmy Med-Glob. W porcie kręcili się już funkcjonariusze UOP, policjanci oraz gangsterzy z „Pruszkowa”, do których należała ta przesyłka. Ci ostatni byli pewni, że towar – dotarł do kraju.
„Pruszków” traci fortunę
Jak się okazało po latach, mózgiem tego przemytu był Leszek D. ps. „Wańka”. Ponoć, stracił na tej akcji milion dolarów. „Wańka” całą operację organizował przy pomocy Tadeusz S., z którym znał się od dziecka, oraz Adama U. - ojca chrzestnego syna Tadeusza S. Na początku lat 90. Adam U. wyjechał do Ameryki Południowej. A za nim podążył Tadeusz S. To oni pomogli „Pruszkowowi” w nawiązaniu kontaktów z kartelem z Cali.
Kokaina z „Juraty” była faktycznie własnością kolumbijskiego kartelu i miała trafić przez Polskę do Europy Zachodniej. Przemyt narkotyków organizowała i ochraniał grupa pruszkowska. Jako honorarium za usługę gangsterzy z „Pruszkowa” mieli zatrzymać kokainę wartości około 30 milionów dolarów.
Jak twierdzą wtajemniczeni, ten transport był od początku ubezpieczony. Jednak nie polisą, lecz głowami Adama U. i Tadeusza S. Gdy kokaina przepadła, obaj znaleźli się w poważnym niebezpieczeństwie. Jednak udało im się uniknąć śmierci. Zagrożeni byli też „pruszkowiacy”. Gdy doszło do wpadki, wówczas do Polski mieli przybyć wysłannicy kartelu z Cali, aby rozprawić się z „Pruszkowem”.
Oddaj 30 milionów!
Krzysztof O. – do którego adresowany był transport kokainy - mieszkał w Piasecznie. Zaledwie od 1 października 1993 roku prowadził niewielką firmę zajmującą się między innymi handlem materiałami budowlanymi. Magazyny znajdowały się w Majdanie koło Wiązowny. Tam miała tam trafić, zamówiona w Wenezueli, dostawa dachówek i kleju w beczkach: - Pierwszy raz zamówiłem towar w tym kraju – mówił nam wówczas - Niecierpliwiłem się, że rozładunek „Juraty” przedłuża się. Były pogłoski, że na statku znajdują się narkotyki, ale traktowałem to jako żart.
W końcu towar załadowano na ciężarówkę i ruszyła ona do Warszawy. Krzysztof O. twierdził, że tir z dachówkami i klejem był pod obserwacją: - Od Gdyni jechały za transportem te same samochody.
Kilka dni później do jego firmy miał zgłosić się nieznany nikomu osobnik. Twierdził, że ma odebrać część towaru. Właściciela nie było wówczas na miejscu i pracownicy odmówili wydania beczek.
Od tego momentu – zdaniem Krzysztofa O. - zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Wokół firmy kręcili się podejrzani mężczyźni. Którejś nocy poderżnięto gardło psu pilnującemu magazynów.
Apogeum nastąpiło na tydzień przed Wielkanocą 1994 roku. Około godziny 22.00 Krzysztof O. jechał swoim mitsubishi z Warszawy do Piaseczna: - W pewnym momencie zobaczyłem volkswagena z kogutem na dachu – opowiadał nam 21 lat temu – Kierowca dawał mi znaki, żebym się zatrzymał. Myślałem, że to policja i zjechałem na pobocze.
Według jego relacji w volkswagenie było kilku mężczyzn. Jeden z nich wysiadł z samochodu i podszedł do mitsubishi. Krzysztof O. nie wyłączył silnika, jedynie opuścił szybę.
- Przekręciłeś nam towar za 30 milionów dolarów – warknął napastnik.
- Jakie dolary, jaki towar?- zapytał zszokowany przedsiębiorca.
W tym momencie bandyta wyjął pistolet z tłumikiem: - Nie rżnij idioty. Masz wybór, życie albo 30 baniek! - i wymierzył do niego z broni. Krzysztof O. rzekomo podbił pistolet do góry. Doszło do krótkiej szarpaniny, w trakcie której padły dwa strzały. Jedna z kul ugodziła mężczyznę w udo. Mimo bólu nacisnął na gaz i odjechał. Za plecami usłyszał jeszcze kilka strzałów. Pocisk przebił szybę auta.
Ranny mężczyzna pojechał wówczas do Komendy Rejonowej Policji w Piasecznie, gdzie złożył zgłoszenie o napadzie. Policjanci uznali zdarzenie, jako typowy rozbój. Karetką pogotowia przewieziono go do Konstancina, gdzie udzielono mu pomocy lekarskiej. Później sprawę przejęła policja na Ochocie, bowiem napad zdarzył się na terenie tej dzielnicy.
Ochrona dla gangstera
Kilka dni później Krzysztof O. poprosił o pomoc mnie oraz Radosława Rzepkę – wówczas byliśmy dziennikarzami Expressu Wieczornego. Szukał dla siebie ratunku po tym, gdy okazało się, że kokaina zniknęła z „Juraty”.
Mówi nam, że nigdy nie miał nic wspólnego z narkotykami. Ponoć nie wiedział, że został wciągnięty w brudne interesy „Pruszkowa”: – Znajomy polecił mi firmę w Wenezueli sprzedającą materiały budowlane. Nie sądziłem, że to tak się skończy. Czuję się zagrożony, boję się o życie swoje i rodziny. Codziennie otrzymuję telefoniczne pogróżki. Powiedziano mi, że mam tydzień na oddanie narkotyków lub pieniędzy. A ja w ogóle nie wiem, o co tu chodzi! – twierdził wówczas i prosił abyśmy pomogli mu uzyskać do policji o ochronę. Co udało nam się załatwić niemal od razu, przez Komendę Główną Policji.
Kilka razy odwiedzaliśmy Krzysztofa O, w jego mieszkaniu w Piasecznie. Mieszkał z rodziną na czwartym (ostatnim) piętrze niepozornego bloku. Na schodach, pod jego drzwiami zawsze dyżurowało co najmniej dwóch antyterrorystów. Dwóch innych siedziało w samochodzie przed domem. Ochraniali go także gdy poruszał się po mieście. Nie jestem jednak pewien, czy byli to w pełni profesjonalni funkcjonariusze. Gdyż jeden z nich postrzelił się z własnej broni, bawiąc się nią na schodach, pod drzwiami Krzysztofa O. Innym razem funkcjonariusz wjechał w jego samochód, gdy jechał do Warszawy.
Minęło kilka lat zanim śledczy wyjaśnili, kto był organizatorem przemytu kokainy. I zanim okazało się, jak w tym wszystkim była rola Krzysztofa O. Na pewno nie był on niczego nieświadomym biznesmenem.
Przez 8 lat polskie organa ścigania czekały na odpowiedź od wenezuelskich władz na temat umowy zawartej między Med-Globem a wenezuelskim sprzedawcą lepiku. W tej sprawie wysłano dziesiątki monitów, nie obyło się beż interwencji Ministerstwa Spraw Zagranicznych i polskiej ambasady w Caracas.
Po latach okazało się, że Med-Glob, to była fikcyjna firma, założona wyłącznie na potrzeby przemytu kokainy. Nikt nie prowadził w niej prac biurowych, nie wysyłano żadnych pism. Poza tym jednym, dotyczącym zakupu dachówki i masy bitumicznej w Wenezueli.
Krzysztof O. – udając niewinnego - oszukał nie tylko nas, ale zapewne także policję. Ale kto wie, może udało nam się uratować go przed gniewem kumpli z „Pruszkowa” albo nawet gangsterów z Cali?
W każdym razie prokuratura oskarżyła go o przemyt narkotyków i wraz z 8 innymi gangsterami trafił na ławę oskarżonych. Najpoważniejsze zarzuty postawiono właśnie Krzysztofowi O. oraz Leszkowi D. „Wańce". Obaj w 2004 roku - wyrokiem Sądu Okręgowego w Warszawie - zostali skazani na 8 lat pozbawienia wolności. Sąd Apelacyjny w Warszawie utrzymał w mocy oba wyroki.
- Nie ma i dotąd nie było takiego przemytu kokainy - stwierdziła w uzasadnieniu wyroku sędzia Grażyna Wasilewska-Kloc.
Był 20 listopada 1993 roku, gdy kontenerowiec Polskich Linii Oceanicznych m/s „Jurata" wypłynął z portu La Guardia w Wenezueli do Gdyni. 24 stycznia 1994 roku statek zawinął do niewielkiego portu Birkenhead, pod Liverpoolem, i tam zainteresowały się nim brytyjskie służby celne. Wśród innych ładunków znajdowało się 49 beczek z lepikiem i dachówki dla firmy Med-Glob, ze wsi Majdan koło podwarszawskiej Wiązowny. Podejrzenia Brytyjczyków wzbudził fakt, że koszty transportu lepiku i dachówek były wyższe niż wartość samego towaru. Już 25 stycznia brytyjska policja poinformowała polskich kolegów, że na statku „Jurata” znaleziono 1190 kilogramów kokainy. Wartej wówczas 212 milionów funtów.
Statek popłynął do Polski już bez narkotyków. Na początku lutego 1994 roku „Jurata” wpłynęła do portu w Gdyni. Tu po ładunek przyjechał Krzysztof O. pełnomocnik firmy Med-Glob. W porcie kręcili się już funkcjonariusze UOP, policjanci oraz gangsterzy z „Pruszkowa”, do których należała ta przesyłka. Ci ostatni byli pewni, że towar – dotarł do kraju.
„Pruszków” traci fortunę
Jak się okazało po latach, mózgiem tego przemytu był Leszek D. ps. „Wańka”. Ponoć, stracił na tej akcji milion dolarów. „Wańka” całą operację organizował przy pomocy Tadeusz S., z którym znał się od dziecka, oraz Adama U. - ojca chrzestnego syna Tadeusza S. Na początku lat 90. Adam U. wyjechał do Ameryki Południowej. A za nim podążył Tadeusz S. To oni pomogli „Pruszkowowi” w nawiązaniu kontaktów z kartelem z Cali.
Kokaina z „Juraty” była faktycznie własnością kolumbijskiego kartelu i miała trafić przez Polskę do Europy Zachodniej. Przemyt narkotyków organizowała i ochraniał grupa pruszkowska. Jako honorarium za usługę gangsterzy z „Pruszkowa” mieli zatrzymać kokainę wartości około 30 milionów dolarów.
Jak twierdzą wtajemniczeni, ten transport był od początku ubezpieczony. Jednak nie polisą, lecz głowami Adama U. i Tadeusza S. Gdy kokaina przepadła, obaj znaleźli się w poważnym niebezpieczeństwie. Jednak udało im się uniknąć śmierci. Zagrożeni byli też „pruszkowiacy”. Gdy doszło do wpadki, wówczas do Polski mieli przybyć wysłannicy kartelu z Cali, aby rozprawić się z „Pruszkowem”.
Oddaj 30 milionów!
Krzysztof O. – do którego adresowany był transport kokainy - mieszkał w Piasecznie. Zaledwie od 1 października 1993 roku prowadził niewielką firmę zajmującą się między innymi handlem materiałami budowlanymi. Magazyny znajdowały się w Majdanie koło Wiązowny. Tam miała tam trafić, zamówiona w Wenezueli, dostawa dachówek i kleju w beczkach: - Pierwszy raz zamówiłem towar w tym kraju – mówił nam wówczas - Niecierpliwiłem się, że rozładunek „Juraty” przedłuża się. Były pogłoski, że na statku znajdują się narkotyki, ale traktowałem to jako żart.
W końcu towar załadowano na ciężarówkę i ruszyła ona do Warszawy. Krzysztof O. twierdził, że tir z dachówkami i klejem był pod obserwacją: - Od Gdyni jechały za transportem te same samochody.
Kilka dni później do jego firmy miał zgłosić się nieznany nikomu osobnik. Twierdził, że ma odebrać część towaru. Właściciela nie było wówczas na miejscu i pracownicy odmówili wydania beczek.
Od tego momentu – zdaniem Krzysztofa O. - zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Wokół firmy kręcili się podejrzani mężczyźni. Którejś nocy poderżnięto gardło psu pilnującemu magazynów.
Apogeum nastąpiło na tydzień przed Wielkanocą 1994 roku. Około godziny 22.00 Krzysztof O. jechał swoim mitsubishi z Warszawy do Piaseczna: - W pewnym momencie zobaczyłem volkswagena z kogutem na dachu – opowiadał nam 21 lat temu – Kierowca dawał mi znaki, żebym się zatrzymał. Myślałem, że to policja i zjechałem na pobocze.
Według jego relacji w volkswagenie było kilku mężczyzn. Jeden z nich wysiadł z samochodu i podszedł do mitsubishi. Krzysztof O. nie wyłączył silnika, jedynie opuścił szybę.
- Przekręciłeś nam towar za 30 milionów dolarów – warknął napastnik.
- Jakie dolary, jaki towar?- zapytał zszokowany przedsiębiorca.
W tym momencie bandyta wyjął pistolet z tłumikiem: - Nie rżnij idioty. Masz wybór, życie albo 30 baniek! - i wymierzył do niego z broni. Krzysztof O. rzekomo podbił pistolet do góry. Doszło do krótkiej szarpaniny, w trakcie której padły dwa strzały. Jedna z kul ugodziła mężczyznę w udo. Mimo bólu nacisnął na gaz i odjechał. Za plecami usłyszał jeszcze kilka strzałów. Pocisk przebił szybę auta.
Ranny mężczyzna pojechał wówczas do Komendy Rejonowej Policji w Piasecznie, gdzie złożył zgłoszenie o napadzie. Policjanci uznali zdarzenie, jako typowy rozbój. Karetką pogotowia przewieziono go do Konstancina, gdzie udzielono mu pomocy lekarskiej. Później sprawę przejęła policja na Ochocie, bowiem napad zdarzył się na terenie tej dzielnicy.
Ochrona dla gangstera
Kilka dni później Krzysztof O. poprosił o pomoc mnie oraz Radosława Rzepkę – wówczas byliśmy dziennikarzami Expressu Wieczornego. Szukał dla siebie ratunku po tym, gdy okazało się, że kokaina zniknęła z „Juraty”.
Mówi nam, że nigdy nie miał nic wspólnego z narkotykami. Ponoć nie wiedział, że został wciągnięty w brudne interesy „Pruszkowa”: – Znajomy polecił mi firmę w Wenezueli sprzedającą materiały budowlane. Nie sądziłem, że to tak się skończy. Czuję się zagrożony, boję się o życie swoje i rodziny. Codziennie otrzymuję telefoniczne pogróżki. Powiedziano mi, że mam tydzień na oddanie narkotyków lub pieniędzy. A ja w ogóle nie wiem, o co tu chodzi! – twierdził wówczas i prosił abyśmy pomogli mu uzyskać do policji o ochronę. Co udało nam się załatwić niemal od razu, przez Komendę Główną Policji.
Kilka razy odwiedzaliśmy Krzysztofa O, w jego mieszkaniu w Piasecznie. Mieszkał z rodziną na czwartym (ostatnim) piętrze niepozornego bloku. Na schodach, pod jego drzwiami zawsze dyżurowało co najmniej dwóch antyterrorystów. Dwóch innych siedziało w samochodzie przed domem. Ochraniali go także gdy poruszał się po mieście. Nie jestem jednak pewien, czy byli to w pełni profesjonalni funkcjonariusze. Gdyż jeden z nich postrzelił się z własnej broni, bawiąc się nią na schodach, pod drzwiami Krzysztofa O. Innym razem funkcjonariusz wjechał w jego samochód, gdy jechał do Warszawy.
Minęło kilka lat zanim śledczy wyjaśnili, kto był organizatorem przemytu kokainy. I zanim okazało się, jak w tym wszystkim była rola Krzysztofa O. Na pewno nie był on niczego nieświadomym biznesmenem.
Przez 8 lat polskie organa ścigania czekały na odpowiedź od wenezuelskich władz na temat umowy zawartej między Med-Globem a wenezuelskim sprzedawcą lepiku. W tej sprawie wysłano dziesiątki monitów, nie obyło się beż interwencji Ministerstwa Spraw Zagranicznych i polskiej ambasady w Caracas.
Po latach okazało się, że Med-Glob, to była fikcyjna firma, założona wyłącznie na potrzeby przemytu kokainy. Nikt nie prowadził w niej prac biurowych, nie wysyłano żadnych pism. Poza tym jednym, dotyczącym zakupu dachówki i masy bitumicznej w Wenezueli.
Krzysztof O. – udając niewinnego - oszukał nie tylko nas, ale zapewne także policję. Ale kto wie, może udało nam się uratować go przed gniewem kumpli z „Pruszkowa” albo nawet gangsterów z Cali?
W każdym razie prokuratura oskarżyła go o przemyt narkotyków i wraz z 8 innymi gangsterami trafił na ławę oskarżonych. Najpoważniejsze zarzuty postawiono właśnie Krzysztofowi O. oraz Leszkowi D. „Wańce". Obaj w 2004 roku - wyrokiem Sądu Okręgowego w Warszawie - zostali skazani na 8 lat pozbawienia wolności. Sąd Apelacyjny w Warszawie utrzymał w mocy oba wyroki.
- Nie ma i dotąd nie było takiego przemytu kokainy - stwierdziła w uzasadnieniu wyroku sędzia Grażyna Wasilewska-Kloc.
Janusz Szostak
Na zdj. statek Jurata
Ten oraz wiele innych, równie ciekawych tekstów można znaleźć w ostatnim wydaniu magazynu kryminalnego REPORTER
2 komentarze:
Witaj R.,
I co teraz Pan Janusz ma zrobić? Współczuję mu.
Pozdrawiam serdecznie
Witaj E.,
ano nic. W sumie być może uratował komuś życie. Czyż nie?
Pozdrawiam serdecznie
Prześlij komentarz