To była jedna z najgłośniejszych i najbardziej spektakularnych spraw kryminalnych w połowie lat dziewięćdziesiątych. Oto, według relacji przekazywanych reporterowi "Expressu Wieczornego" przez informatora, na czele grupy dokonującej w Warszawie pospolitych przestępstw miał stać Andrzej Kiełczyński, najważniejszy szpieg CIA w Izraelu, były terrorysta i bliski współpracownik byłego premiera tego kraju, M. Begina (na zdjęciu z A. Kiełczyńskim). Gang rozpracował Radosław Rzepka - wówczas reporter śledczy "Expressu Wieczornego", dziś dziennikarz "Reportera". Teraz przypominamy tamto spektakularne wydarzenie.
* * *
W 1992 roku Andrzej Kiełczyński przyjechał do Polski wraz ze swoim bratankiem Albertem, który okazał się jednym z najgroźniejszych przestępców ostatniego dwudziestolecia w Polsce.
Mój informator twierdził, że gang miał na swoim koncie kilkadziesiąt włamań do różnych instytucji: biur, hurtowni, sklepów i mieszkań w Warszawie, a także zbrojny napad na dom numizmatyka w Wielkopolsce.
- Albert, to wysportowany facet przed czterdziestką. Wyszkolony w izraelskiej armii, potrafi otworzyć okno za pomocą dwóch noży – mówił mój rozmówca.
Łupem przestępców padał sprzęt komputerowy i optyczny, kopiarki, części samochodowe, a także odzież. Towar trafiał do paserów, następnie sprzedawany był pod Pałacem Kultury i Nauki oraz w przejściach podziemnych w centrum miasta.
Grupa liczyła zazwyczaj cztery osoby, jej trzon był niezmienny – zmieniali się tylko współpracownicy. Działalności Andrzeja i Alberta Kiełczyńskich w Polsce od pewnego czasu przyglądali się także warszawscy policjanci.
Mossad na nas napadł!
Okoliczności zatrzymania Kiełczyńskich były bardzo dramatyczne. Na początku stycznia 1994 roku - wynajmujący mieszkanie na warszawskim Gocławiu - Andrzej i jego bratanek wybrali się na umówioną wizytę do uzdrowiciela mieszkającego w Podkowie Leśnej. Wsiedli do mitsubishi, a w ślad za nimi ruszyli nieoznakowanym radiowozem policjanci z Pragi Południe.
W pewnej chwili samochód kierowany przez Alberta zajechał drogę zwykłemu patrolowi policji i zatrzymał się na wezwanie. Policjanci z patrolu nie wiedzieli, że mężczyźni w mitsubishi byli śledzeni przez innych funkcjonariuszy. Nie wiedzieli też, że zatrzymani mieli przy sobie broń. Kiełczyńscy odegrali przed mundurowymi teatralną scenkę. Udawali, że nie rozumieją po polsku, zaś sami mówili po hebrajsku. Pokazali izraelskie dokumenty, a starszy z nich wyjął kartkę z tekstem: „Przepraszam. Jestem pracownikiem amerykańskiego wywiadu CIA. Nie mówię po polsku”. Policjanci zbaranieli, ale w końcu pozwolili im jechać dalej. Kiełczyńscy zostali zatrzymani późnym wieczorem, po powrocie od uzdrowiciela, kiedy wchodzili do bloku.
– Albercik, Mossad na nas napadł! – krzyczał Andrzej. Ale bratanek nie zdążył sięgnąć po broń, gdyż został błyskawicznie obezwładniony.
W mieszkaniu, strzeżonym przez wyszkolonego psa, policjanci znaleźli przedmioty pochodzące z włamań, amunicję oraz maski służące przestępcom do napadów. Funkcjonariusze odebrali dwa pistolety: gazowy, przerobiony na ostrą amunicję oraz VIS –a. Po zatrzymaniu Andrzej Kiełczyński był bardzo pewny siebie. Sprawiał wrażenie osoby nietykalnej.
– W czasie przesłuchania rozłożył na biurku cały wachlarz wizytówek. Były na nich nazwiska osobistości z pierwszych stron gazet - mówił mi policjant z Pragi Południe.
Andrzejowi Kiełczyńskiemu, który utrzymywał, iż nie wie czym zajmuje się jego bratanek, postawiono zarzut nielegalnego posiadania broni i zdecydowano o miesięcznym areszcie. Albert Kiełczyński trafił za kratki pod znacznie poważniejszymi zarzutami, m.in. napadu z bronią w ręku na dom numizmatyka w Jastrowiu.
Po zatrzymaniu Kiełczyńskiego zrobił się szum nie tylko w polskiej, ale i w izraelskiej prasie, która w tamtym czasie częściej niż o nim pisała o jego córkach. Starsza była bowiem żoną syna Mosze Dajana (był ministrem Obrony Narodowej i Spraw Zagranicznych Izraela - przyp. red), natomiast młodsza popularną aktorką i modelką.
Terrorysta i przyjaciel premiera
Andrzej Kiełczyński, Polak z Radzymina, syn byłego członka Komunistycznej Partii Polski, w 1958 roku wyjechał jako dwudziestolatek z rodziną do Izraela. Otrzymał tam obywatelstwo, wstąpił do armii i brał udział w wojnie sześciodniowej z Egiptem. Zapisał się do prawicowej partii Herut, której z czasem zmieniono nazwę na Likud („Jedność” ) i został bliskim współpracownikiem Menachema Begina, późniejszego premiera Izraela.
W latach 70. ubiegłego wieku brał udział w akcjach terrorystycznych skierowanych przeciwko RFN - zajmował zbrojnie ambasadę tego kraju w Tel Awiwie, to samo uczynił w Instytucie Goethego, a także podpalił biuro Lufthansy.
Ówczesne władze Izraela przymykały oczy na te wyczyny Kiełczyńskiego, a wymiar sprawiedliwości fundował mu niskie wyroki w zawieszeniu.
„Wszystkie te akty o charakterze terrorystycznym miały jeden, jedyny cel – nieustanne wpędzanie Niemców w kompleks żydowski. Trudno przecenić korzyści płynące z tego iście makiawelicznego pomysłu Begina. Pomysłu, który jego następcy przejęli w odniesieniu do innych narodów, nie tylko Niemców. Być wyrzutem sumienia na politycznej mapie świata, to przecież pozycja wymarzona. Koniec końców ta polityka zaszczepiania kompleksu żydowskiego tak im weszła w krew, że od pewnego czasu prowadzona jest wobec Polski” – przyznał Kiełczyński w swojej książce „Amerykański piorun”.
Andrzej Kiełczyński, który w Izraelu obracał się w najwyższych kręgach władzy, twierdził, że w 1985 roku został zwerbowany do pracy w CIA i był jej najważniejszym agentem w Tel Awiwie. Działał pod pseudonimem „Piorun” i przekazywał Amerykanom informacje o politycznych planach rządu, rozmieszczeniu broni atomowej na terenie Izraela, a także o wykorzystywaniu pieniędzy przesyłanych do tego kraju przez Stany Zjednoczone. Zdemaskowany musiał wyjechać z Izraela, gdzie zablokowano mu wszystkie konta.
Agent CIA czy hochsztapler
Kiełczyński przyjechał do Polski w 1992 roku i niemal od razu otworzyły się przed nim drzwi najważniejszych gabinetów w państwie. Stał się osobą znaną i bywałą na salonach.
Prezydent Lech Wałęsa nadał mu w trybie pilnym polskie obywatelstwo. Mirosław Chojecki zrealizował o Kiełczyńskim film, w jednej z gazet zaczęły ukazywać się wspomnienia o jego szpiegowskiej działalności w Izraelu.
Kiełczyński proponował napisanie książki znanemu pisarzowi Zbigniewowi Safjanowi, ale współautor „Stawki większej niż życie” odmówił. Problem tkwił w tym, że to co dla Kiełczyńskiego stanowiło dowody na jego współpracę z CIA, dla innych już nie było tak wiarygodne. Często były to hotelowe i telefoniczne rachunki, bilety lotnicze, kartki pocztowe itp.
W końcu trafił do Roberta Ginalskiego z wydawnictwa Da Capo. Współautor i wydawca „Amerykańskiego pioruna” mówił potem, że nie czuł się bezpiecznie podczas tych spotkań. Tak jakby Kiełczyński, któremu bardzo zależało na tej książce, usiłował wywierać na nim presję. Pojawiał się w jego domu w towarzystwie bratanka Alberta. Przyprowadzali ze sobą psa – owczarka niemieckiego, którego drażnili czymś w rodzaju pałki z paralizatorem. Sam Kiełczyński podpierał się przy chodzeniu gustowną laską, z której po naciśnięciu przycisku wysuwał się sztylet. Mówił, że to z względów bezpieczeństwa, na wypadek gdyby zaatakowali go agenci Mossadu.
Andrzej Kiełczyński był człowiekiem schorowanym, cierpiał na cukrzycę. Twierdził, że nabawił się jej pracując dla CIA. Domagał się od Amerykanów 300 tysięcy dolarów odszkodowania za utratę zdrowia. Rozpoczął nawet w tej sprawie protest głodowy. Wraz z Albertem rozłożyli leżaki przed ambasadą amerykańską w Warszawie i siedzieli tam, spożywając jedynie soki. Zrezygnowali z głodówki, bo Amerykanie pozostawali niewzruszeni na żądania byłego agenta.
Bratanek zabójcą
Albert Kiełczyński do 16 roku życia wychowywał się na warszawskiej Woli. W 1972 roku, po śmierci matki wyjechał do Izraela, gdzie zaopiekował się nim najpierw ojciec, który był artystą malarzem, a potem stryj Andrzej. Następnie wstąpił do armii izraelskiej. Brał udział w wojnie w Libanie. Za napady rabunkowe z bronią w ręku m.in. na jubilera, odsiedział w izraelskim więzieniu osiem lat.
Po przyjeździe ze stryjem do Polski zorganizował grupę przestępczą. Za napad rabunkowy na kolekcjonera monet i przestrzelenie mu kolan, dostał wyrok siedmiu lat pozbawienia wolności.
Podczas przerwy w odbywaniu kary - spowodowanej chorobą nowotworową - związał się z poznańskim światem przestępczym, a następnie zastrzelił w poznańskiej Cafe Głos mężczyznę, bo jak twierdził, nie chciał się z nim rozliczyć z pieniędzy za kradzione samochody. Złapany i ponownie postawiony przed sądem, został skazany na dożywocie. Chory na raka Albert Kiełczyński zmarł w więziennym szpitalu w trakcie odbywania kary.
Zaś jego stryj, „Amerykański Piorun” po opuszczeniu aresztu mieszkał jeszcze przez pewien czas w jednej z warszawskich plebani, a potem wyjechał z Polski i słuch o nim zaginął. Aleksander Rozenfeld, polski poeta i publicysta żydowskiego pochodzenia, który znał Kiełczyńskiego, tak o nim napisał: „Niespełniony malarz – Bozia talentu nie dała, niespełnione aspiracje oficerskie – naturalizowanym Żydom stopni nie przyznają, przeżyta wojna sześciodniowa – w czołgach na Wzgórzach Golan, wreszcie tęsknota za tym, żeby naprawdę być kimś ważnym. (…) Andrzej Kiełczyński trafił – i w Izraelu i w Polsce - tak jak zawsze marzył, na pierwsze strony gazet. Smutne tylko, że to nie jako malarz, polityk, pisarz, ale zwyczajnie – w kryminalnej kronice.”.
Radosław Rzepka
Fot. z książki "Amerykański piorun".
Tekst pochodzi z magazynu kryminalnego REPORTER
3 komentarze:
R., jesteś wielki!!!
To nie przesada.
Pozdrawiam serdecznie
E.,
jednak przesada i to duża.
To stare dzieje...
Ale dzięki :-)
Pozdrawiam serdecznie
Czy Andrzej Kielczynski jeszcze zyje ?
Prześlij komentarz