Poruszająca historia żołnierza Navy Seals, najbardziej elitarnej jednostki wojskowej na świecie, który zginął podczas akcji w Afganistanie w 2010 roku. To nakreślony przez jego bliskich i towarzyszy broni niezwykły obraz człowieka, który – zanim stał się jednym z najlepszych żołnierzy na świecie – stoczył najtrudniejszą walkę w swoim życiu: walkę z uzależnieniem od narkotyków.
Towarzysze broni mówili o nim, że był bohaterem w całym tego słowa znaczeniu. Jego odwaga, oddanie i wsparcie, jakiego udzielał innym oraz umiejętności sprawiły, że pozwolono mu służyć w jednostkach szturmowych nawet wtedy, kiedy widział już tylko na jedno oko, a jego ręka nie była do końca sprawna po zmiażdżeniu. Przeznaczano go do najtrudniejszych akcji, szukał m.in. Osamy Bin Ladena. Zginął podczas niemal samobójczej akcji likwidowania jednego z talibskich przywódców. Niedługo przed śmiercią – jakby przeczuwając, co może się stać – napisał wzruszający list do swoich dzieci.
Adam Brown zapisał się bardzo dobrze także w pamięci polskich GROM-owców, z którymi dane mu było wspólnie służyć. Jego nazwisko wpisali do Memoriału Fundacji SPRZYMIERZENI z GROM.
Fragment książki
„Cel Lake James”
17 marca 2010. Tuż po wschodzie słońca ciszę w placówce zespołu przerwał chrzęst żwiru pod podeszwami butów. Jakiś mężczyzna zaczął się śmiać.
– Marzenia ściętej głowy! – zadrwił z Adama Kevin Houston, kiedy stanęli naprzeciw siebie przy baraku ze sklejki.
– Wszyscy wiedzą, że w koszykówce jesteś cienki bolek.
Dwaj przyjaciele wciąż zadowalali się słownymi przepychankami, przez co jeszcze nie mieli okazji rozegrać meczu jeden na jeden, który planowali od roku. Zamiast tego trzymali za kije do lacrosse, a Kevin podrzucał ręką piłkę. O tej porze dnia obaj powinni chrapać, ale Adam chciał się nauczyć lacrosse od „mistrza” (przynajmniej w opinii samego Kevina), więc udało im się zarezerwować w harmonogramie zajęć pół godziny na drugą lekcję Adama.
– Dawaj! – zawołał Adam, unosząc swój kij. Kevin cisnął mu piłkę, a Adam złapał ją i odrzucił do stojącego dwadzieścia jardów dalej kolegi.
– Hej, wrzuć na luz! – napomniał go Kevin, który opisał piłkę do lacrosse jako „skrzyżowanie piłki baseballowej i krążka hokejowego”. Jeśli tylko nadać jej właściwą prędkość, może narobić sporo szkód, a Adam trzymał kosz kija tuż przy prawym policzku.
– No dalej, weź porządny zamach! – krzyczał podekscytowany Adam.
„Teraz będzie zgrywać zawodowca”, pomyślał Kevin. Wyobraził sobie, jak z całych sił rzuca piłkę i trafia Adama prosto w zdrowe oko.
– Nie ma sensu, chłopie – powiedział. – Nie przesadzaj, dopóki nie nabierzesz wprawy.
– Dam sobie radę! – zapewnił go Adam. – No dalej, po prostu rzuć! Nie bądź babą!
Przez następne pół godziny Kevin nie chciał podawać Adamowi piłki tak mocno, jak ten sobie tego życzył, a Adam nie przestawał wyzywać przyjaciela od bab (choć nie szczędził mu też innych epitetów), aż w końcu master chief ochrzanił ich, że się wydurniają w porze wypoczynku.
– Może byście z łaski swojej poszli się przespać, psia wasza mać?! – warknął.
Dwaj mężczyźni wrócili do łóżek i przespali sporą część dnia. O piętnastej inny kolega z zespołu, John Faas, wetknął głowę do pokoju Adama i zauważył, że ten czyta książkę.
Jako wyróżniający się absolwent, który wygłosił mowę pożegnalną na rozdaniu dyplomów i grał na pozycji quarterbacka w szkolnej drużynie futbolowej, John „mógłby robić w życiu dosłownie wszystko”, jak stwierdziła Kelley.
– A mimo to wybrał służbę na rzecz kraju. Adam szanował go za to.
Ci dwaj SEALsi chętnie wymieniali się książkami i dyskutowali o historii, religii, polityce czy wojnie. Zazwyczaj pozostali członkowie zespołu śmiali się z nich, że na zmianach i szkoleniach potrafili godzinami oglądać kanał BookTV.
– Co tam masz? – zapytał John w drzwiach i skinął na książkę.
– Tender Warrior – odpowiedział Adam i pokazał mu okładkę. – Możesz poczytać, ja prawie skończyłem. Patrz na to. – Zaczął kartkować strony w poszukiwaniu fragmentu. – Napisał to weteran sił specjalnych, który walczył w Wietnamie, a potem został kapelanem.
Adam odnalazł właściwą stronę i podał Johnowi książkę, a ten czytał:
Funkcja wojownika jest wyraźnie zarysowana w Piśmie Świętym [...] W listach apostolskich dojrzały, wierzący mężczyzna często jest opisywany za pomocą wojskowych terminów – jako wojownik zdolny walczyć z potężnymi wrogami i niszczyć twierdze szatana. Serce wojownika jest sercem opiekuńczym. Wojownik chroni, osłania przed zagrożeniem, strzeże. Poświęca się energii zdyscyplinowanych, agresywnych działań. Mówiąc o wojowniku, nie mam na myśli człowieka, który kocha wojnę czy też czerpie sadystyczną przyjemność z walki i przelewu krwi. Istnieje wielka różnica między wojownikiem a zwyrodnialcem. Wojownik to obrońca; człowiek, który strzeże innych z wysoko uniesioną głową. (Fragment pochodzi z książki Stu Webbera Tender Warrior (przyp. tłum.).
Braterstwo SEALsów z DEVGRU powstało na fundamencie wspólnego poszanowania. I tak jak Adam aspirował do roli „geniusza”, którego ten widział w Johnie – zarówno w jego wykształceniu, jak i umiejętnościach walki – John robił wszystko, by osiągnąć zdolność Adama do żonglowania tymi dwoma paradoksalnymi, jak się zdawało, wizerunkami: wojownika oraz kochającego męża i ojca, w czym Adam osiągnął mistrzostwo. Po przeczytaniu jeszcze paru akapitów książki Webbera John uznał, że termin „wrażliwy wojownik” to nadzwyczaj trafny opis jego przyjaciela z zespołu.
Oddał mu książkę, a Adam odłożył ją, zeskoczył z łóżka i zaczął się rozciągać, stękając głośno. John śmiał się i kręcił głową, gdy Adam wkroczył dumnie do głównej sali. Tym razem wyginał się dla Briana Billa, który osłonił wzrok przed widokiem niemal nagiego faceta, jeśli nie liczyć bokserek z symbolem Batmana.
– Chłopie – rzucił Bill – załóż coś na siebie i zrób nam kawy.
W niewielkim salonie – najważniejszej części „rudery” zespołu, czyli małego, przenośnego baraku – znajdował się telewizor z płaskim ekranem, kanapy i pożądany przez wszystkich ekspres do kawy z prawdziwego zdarzenia, jedyny przedmiot luksusowy, jaki Adam zabierał na zmiany, bo nie był w stanie znieść smaku kawy z, jak sam to nazywał, „cieknącego badziewia”. Teraz też zaparzył dla kolegów tak zwane „paliwo rakietowe”, po czym całą czwórką – on, Bill, John i Kevin – z kubkami w dłoniach ruszyli na zebranie zespołu o godzinie trzynastej czasu Zulu (strefa UTC), czyli siedemnastej trzydzieści czasu lokalnego.
Zanim zdążyli przejść przez dziedziniec placówki, gesty innych SEALsów – skinienia głowami i uniesione kciuki – uświadomiły im, że szykuje się operacja.
– To jak daleko się wybieramy? – zapytał Kevin, gdy tylko weszli do pomieszczenia, w którym odbywała się odprawa.
– To będzie daleka wycieczka – odparł Tom Ratzlaff, doświadczony dowódca zespołu zwiadowczego i snajperskiego. – Co najmniej pięć godzin przez gówniany teren.
– Pod górę czy z górki?
– I tak, i tak.
Liczba SEALsów w zespołach uderzeniowych różni się w zależności od misji i jest ściśle tajna, podobnie jak współpraca jednostek wojskowych SOCOM (Special Operations Command – Dowództwo Operacji Specjalnych, przyp. tłum.), które czasami przydziela się do takich zadań. Z tego względu więcej niż kilkunastu, lecz mniej niż pięćdziesięciu doskonale wyszkolonych operatorów pojawiło się na odprawie, by przejrzeć dostępne dane wywiadowcze i przestudiować zdjęcia satelitarne oraz drogi podejścia do celu, co dało im niejakie pojęcie, co czeka ich tej nocy. Krótko mówiąc, brutalna misja – a przecież nawet nie zdążyli wziąć pod uwagę, kto tym razem jest ich celem.
– Klasyczne zadanie dla chłopaków z SEAL Team SIX – stwierdził kolega Adama. – Cel o dużym znaczeniu w obszarze wysokiego zagrożenia. Amerykańskie siły nigdy dotąd nie były w dolinie, gdzie ukrył się „Cel Lake James”. Roiło się tam od bojowników, spodziewaliśmy się zerowej współpracy z lokalnymi mieszkańcami. Musieliśmy dotrzeć na miejsce, uderzyć naprawdę szybko i mocno, a następnie ewakuować się, zanim napotkamy na silny opór. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że jeśli zastanie nas tam dzień, zabraknie nam amunicji, bo będziemy musieli walczyć z całą doliną. Ale warto było zaryzykować. Facet, na którego polowaliśmy, zabijał naszych kolegów z piechoty i każdego, kto stacjonował w tamtym FOB-ie, albo po prostu korzystał z lokalnych dróg. Wywiad twierdził, że „Cel Lake James” szykuje kolejny atak, więc toczyliśmy wyścig z czasem. Nasz przeciwnik już udowodnił, jak skuteczne są jego metody, i nie mieliśmy wątpliwości, że kolejny atak znów się powiedzie: co oznaczało, że zginie jeszcze więcej Amerykanów, jeśli go nie dopadniemy.
Życiorys „Jamesa” poddano wnikliwej analizie. On i jego ludzie nigdy nie kapitulowali.
– Gdy dotrzecie na miejsce, bądźcie gotowi do walki – podsumował jeden z oficerów.
Mniej więcej po czterdziestu pięciu minutach od rozpoczęcia zebrania Adama Kelley wysłała mężowi wiadomość na Skypie, licząc, że go zastanie.
Cześć, kochanie – pisała. Ponieważ jednak odpowiedź nie nadchodziła, Kelley westchnęła i zabrała się za szykowanie dzieci do szkoły. Był poniedziałek, Dzień Świętego Patryka, i zarówno Nathan, jak i Savannah ubrali się na zielono. Podczas gdy Savannah jak zwykle trajkotała wesoło, Nathan był dziwnie zamknięty w sobie. – Tamtego ranka nic nie mówił – opowiadała Kelley – co było dla niego typowe, gdy z jakiegoś powodu się smucił. Nie musiałam pytać, o co chodzi, wiedziałam, że tęskni za tatą. – Nathan nie powiedział jednak mamie ani siostrze, że tego dnia obudził się z poczuciem dziwnego niepokoju, którego w żaden sposób nie mógł się pozbyć.
Podrzuciwszy dzieci do szkoły, Kelley spędziła nieco czasu w towarzystwie Michelle – uprawiały razem aerobik, wypiły po koktajlu mlecznym, a na koniec pojechały do Targetu, żeby załatwić domowe sprawunki.
– Z okazji święta wszystko było tam zielone – opowiadała Michelle – a Kelley nigdy nie przepadała za tym kolorem. Nagle jednak stwierdziła: „Wiesz co, ten zielony chyba zaczyna mi się podobać. Od tej pory będę kupować więcej zielonych rzeczy”.
– Dobry pomysł – odparła wtedy Michelle.
Niedługo po zapadnięciu zmroku zespół uderzeniowy wyjechał na lądowisko, gdzie czekały już śmigłowce MH-47 z podwójnymi wirnikami. Załogi śmigłowców przeprowadzały ostatnie kontrole przed lotem, kiedy operatorzy ładowali sprzęt i gromadzili się w środku, żeby zaczekać na „podwózkę” do pracy.
W śmigłowcu, który miał lecieć na przedzie, siedział Tom Ratzlaff i jego zespół snajperski. Kiedy maszyny poderwały się z ziemi, zmówił modlitwę, którą powtarzał przed każdą niebezpieczną operacją: „Ojcze nasz, któryś jest w Niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja, jako w niebie, tak i na ziemi”. Po Ojcze nasz dodał jeszcze kilka słów od siebie: „Panie, opiekuj się moją żoną i dziećmi, chroń ich i czuwaj nad nimi. Chroń moich kolegów i wybacz nam wszystkie grzechy. Amen”.
Pozostawało tylko zrobić swoje. Tak jak wszyscy inni członkowie zespołu Tom skupił się na operacji i w myślach jeszcze raz przeanalizował zajęty przez wroga teren, który mieli infiltrować. On i jego snajperzy – zespół zwiadowczy zwany krótko RECCE (skrót od reconnaissance, czyli rekonesans) – pomogli wybrać strefę lądowania dla śmigłowców i ustalić trasę przez góry, którą mieli doprowadzić kolegów do „Celu Lake James”. Na miejscu rola snajperów polegała na zajęciu pozycji, by cały czas mieć na oku operatorów zespołu uderzeniowego i kryć kolegów, gdy było to konieczne – pakować kulkę w głowę lub pierś każdemu wrogowi, który stanowił zagrożenie.
Tom nigdy nie modlił się o bezpieczeństwo dla siebie – uważał, że o tej kwestii zdecyduje sam Bóg. Zamiast tego poświęcał swoje ciało i duszę, żeby chronić kolegów z zespołu. Jeszcze się nie zdarzyło, by ktokolwiek zginął, kiedy on nad nimi czuwał.
Lecieli nisko i szybko wzdłuż stromych grzbietów, niemal przytulając się do gór Hindukusz. Kevin, który siedział w drugim MH-47, czuł, że śmigłowiec zwalnia. Dźwięk silników zmienił się, a maszyna zaczęła opadać w głąb czegoś, co przypominało wąwóz. Przez okno po prawej widać było tylko granitową ścianę – niemal pionową na szczycie i niżej przechodzącą w strome, skaliste zbocze. Wpatrzony w zielone barwy rozświetlonego noktowizorem terenu, Kevin wyciągnął głowę w stronę okna, żeby się lepiej rozejrzeć, ale widok zasłaniały mu wierzchołki drzew – ciemne pasmo wiecznie zielonego lasu, który rósł w najgłębszych niszach zwężającej się otchłani. Po bokach i nad śmigłowcem poszarpane granie zdawały się napierać na wirniki, które pracowały wytrwale, by utrzymać maszynę stabilnie w powietrzu. Piloci trzymali wysokość, wisząc nad wąwozem i rozglądając się za miejscem, gdzie mogliby posadzić dwie potężne bestie z podwójnymi wirnikami.
„Przerażające”, myślał Kevin. To była bez wątpienia najtrudniejsza strefa lądowania, jaką widział w całej swojej karierze. „Żaden pilot o zdrowych zmysłach nie wleciałby śmigłowcem w taką szczelinę” – i właśnie dlatego ostatecznie to ją wybrali na miejsce lądowania. Elitarni piloci 160. Pułku Lotniczych Operacji Specjalnych (jego popularna nazwa to Night Stalkers) potrafili „parkować” te powietrzne autobusy jak sportowe auta, wszędzie tam, gdzie była choćby odrobina wolnej przestrzeni.
Zwykle przerzucenie operatorów ze śmigłowca na ziemię liczy się w sekundach, ale tamtej nocy piloci musieli odlecieć i zrobić drugie podejście. Nic z tego – uczestnicy operacji usłyszeli po chwili wiadomość:
– Schodzimy na linach.
Gdy SEALsi poprowadzili zespół uderzeniowy, jako pierwsi zjeżdżając po szybkich linach na tyły terenu wroga, Chris Campbell uderzył w głaz wielkości minivana i odbił się na zbocze opadające pod kątem sześćdziesięciu stopni. Musiał w pośpiechu ześliznąć się na tyłku po odłamkach granitowych skał, żeby nie spadł na niego kolejny operator, i potarł ręką o skałę, która rozcięła mu rękawicę. Kiedy polizał dłoń, poczuł smak krwi. Pył wzbijany przed wirniki sprawiał, że w blasku noktowizorów cała scena wyglądała jak zatopiona we mgle.
Kilka minut później MH-47 odleciały i grupa zeszła w las nawadniany przez strumień wijący się na dnie wąwozu. Choć przed akcją wywiad oglądał teren z góry, Chris stwierdził, że wąwóz w kształcie litery V może się okazać śmiertelną pułapką, jeśli przegapili stanowisko karabinu maszynowego wroga, położone gdzieś wyżej. Kule rozszarpałyby ich na strzępy.
„A my znajdujemy się w samym środku tego szaleństwa”, pomyślał Brian Bill.
Snajperzy szli przodem przez skalisty, zalesiony labirynt, a z tyłu podążał zespół uderzeniowy, w którego skład wchodził także nieduży kontyngent żołnierzy afgańskich sił specjalnych z dwoma tłumaczami oraz dwie grupki lekkiej piechoty, która miała blokować pozycje, w czasie gdy SEALsi przeprowadzą szturm. Zjeżdżając po linie, dwaj żołnierze piechoty uderzyli o ziemię tak mocno, że potłukli sobie gogle noktowizyjne. Utykając, parli przed siebie z determinacją. Niemal ślepi w ciemnościach, musieli polegać na partnerach.
Po kilku godzinach pokonywania klifów, szlaków lawinowych i wszelkiego rodzaju cieków Afgańczycy – znani ze swej wytrzymałości i zręczności w górskim terenie – nie mogli nadążyć za resztą grupy. Tłumacz, najsilniejszy z Afgańczyków, opisał później SEALsów i ich odpowiedników z amerykańskiej piechoty jako „maszyny”.
– Oni się po prostu nie zatrzymywali – powiedział.
Z różnych względów – nie tylko wątpliwej wytrzymałości fizycznej – obecność afgańskich żołnierzy, wynikająca z politycznego partnerstwa krajów, nie była SEALsom na rękę. Podczas gdy oni sami nosili wyposażenie o wadze dwudziestu kilku kilogramów, musieli zadbać, żeby Afgańczycy nie brali obciążenia cięższego niż dwanaście czy trzynaście. W którymś momencie Adam zarzucił sobie na ramię plecak jednego z nich i niósł go pół godziny, żeby mężczyzna mógł złapać oddech. Po trzeciej godzinie marszu ten sam człowiek położył się na ziemi i powiedział, że dalej nie da rady – Adam podniósł go i pchnął ścieżką wydeptaną przez kozy. Po czwartej pośliznął się i osunął trzydzieści metrów po stromym granitowym zboczu – Adam pobiegł do niego z tłumaczem.
– Słuchaj – powiedział ostro. – Musisz wziąć się w garść, nie ma innej drogi. Jeśli nadal tu będziemy, gdy wstanie słońce, wróg nas otoczy. Żeby się stąd wydostać, musimy iść doliną i dopaść nasz cel. Więc wstawaj, bo inaczej zostawimy cię samego.
Mniej więcej po przebyciu trzech czwartych odległości, gdy trasa przemarszu SEALsów zeszła się z drogą stworzoną przez ludzi, w niewielkim siedlisku chat z kamienia i drewna rozszczekał się pies. Najwyraźniej wywiad przeoczył to miejsce. Kiedy w drzwiach pojawił się nieuzbrojony mężczyzna ubrany w tradycyjny strój, zwany szalwar kamiz, część SEALsów podeszła, żeby z nim porozmawiać i przeszukać teren. Znaleźli tylko narzędzia, naczynia, ubrania i pościel – żadnego radia czy broni – ale poinformowali Afgańczyka, że on i jego siedmioosobowa rodzina są obserwowani. Nie wolno im było opuszczać domu aż do wschodu słońca, ponieważ żołnierze mogli otworzyć ogień.
Drzwi innych chat były pozamykane na cztery spusty. Nie dolatywały zza nich żadne odgłosy, więc SEALsi podjęli wędrówkę w kierunku „Celu Lake James”.
W punkcie zbornym położonym kilkaset metrów od górskiej osady, w której mieszkał „Cel”, snajperzy nadali przez radio status. Nie było czasu na wypoczynek. Dotarcie na miejsce trwało ponad dwie godziny dłużej, niż zakładali, i szybko zbliżał się świt. Gdy tylko dołączyli do nich pozostali koledzy z zespołu, snajperzy ruszyli w stronę wioski.
W każdej mijanej przez Toma i innych snajperów chacie oprócz kobiet, dzieci i starców prawdopodobnie mieszkali też bojownicy. Tom zdawał sobie sprawę, że są otoczeni, a na domiar złego wróg ma miażdżącą przewagę liczebną.
– Ale w trakcie ośmiu lat wojny robiliśmy to tak często – opowiadał – że czułem, jakbyśmy to my mieli nad nimi każdą możliwą przewagę. W ogóle nie bałem się porażki.
Pewności dodawał im fakt, że w powietrzu nie było czuć zapachu gotowanego jedzenia, a ich oczy na niebie – systemy wywiadu, identyfikacji i rozpoznania – dostarczały im zdjęcia termiczne pogrążonej we śnie doliny – nie zaobserwowano właściwie żadnego ruchu. Z wysokości setek metrów każdy z SEALsów został natychmiast poinformowany, gdy z chaty wyszedł mężczyzna, żeby się wysikać, po czym wrócił do domu. Bez noktowizorów świat był zupełnie czarny, a czerń przynosiła SEALsom otuchę.
Ostatni maruderzy zespołu uderzeniowego – Afgańczycy popędzani całą drogę przez Adama – potrzebowali sześciu godzin, żeby dotrzeć do celu. Było późno, ale jeszcze nie dość późno, by odwoływać misję. Nikomu nie udało się przebyć całej drogi bez choćby jednego upadku. Jeden z SEALsów przewrócił się chyba z piętnaście razy, ale nie tylko on był zakrwawiony, posiniaczony i zmęczony. Nie mieli jednak czasu, żeby o tym myśleć. Do wschodu słońca zostało parę godzin, a wszyscy doskonale pamiętali ostatnią uwagę oficera na odprawie:
– Gdy dotrzecie na miejsce, bądźcie gotowi do walki.
***
Opis i fragment książki za Wydawnictwem M
Witaj R.,
OdpowiedzUsuńZamieszczony fragment powieści zaciekawia i zachęca do czytania.
Dzięki:-)
Pozdrawiam serdecznie
Witaj E.,
OdpowiedzUsuńrównież pozdrawiam :-)