niedziela, 9 marca 2014

W strasznym domu w Sochaczewie (cz. I)

Był 1983 rok, gdy w pewnym domu w Sochaczewie zaczęły dziać się dziwne zjawiska. Z niewiadomych przyczyn przemieszczały się tu przedmioty, słychać było stukanie, dziwne głosy. Ludzi mówili o duchach. Zaś mieszkańcy domu, aby uniknąć tragedii, zmuszeni byli chodzić po mieszkaniu w kaskach motocyklowych. Wkrótce o tych tajemniczych zjawiskach usłyszała cała Polska i nie tylko. I każdy chciał to zobaczyć. Te dziwne zjawiska próbowali rozwikłać milicjanci,  parapsychologowie i duchowni. Nawet Lech Wałęsa przyjechał zobaczyć ducha.

„Na miejscu tłumy gapiów, ciekawskich, zabobonnych i podejrzliwych, czasem nawet agresywnych, osoby niezrównoważone psychicznie, aroganckie spirytystki podające się za „wysłanniczki innego świata” – czytamy w jednej z prasowych relacji.
Tajemnicze zjawiska pojawiły się domu Hanny Sokół w dwa miesiące po śmierci jej męża Józefa. Jeszcze siedem lat później „duchy” nie dawały za wygraną. Szczególnie upodobały sobie 11-letnią Joannę Sokół. Atakowały także jej siostrę Dorotę oraz ich babcię Mariannę Świątkowską.
Znamienne, że w obecności gospodyni, pani Hanny, zwykle nie straszyło. Pracowała wówczas jako rewidentka w zamrażalni warzyw i owoców. Zwykle do pracy chodziła na drugą lub trzecią zmianę. Poza domem przebywała zatem wieczorami i nocami. Właśnie wtedy w jej domu miały miejsce najdziwniejsze rzeczy.
- Odwiedzali nas wszelcy możliwi eksperci oraz duchowni. Chyba nikt nie jest w stanie nam pomóc – mówiła wówczas zrezygnowana Hanna Sokół.

Ze świata duchów

Tajemnicze zjawiska, jakie miały miejsce w Sochaczewie, zainteresowały także ks. biskupa Zbigniewa Józefa Kraszewskiego, który był w tym czasie wikariuszem generalnym archidiecezji warszawskiej.
- Kiedy w styczniu osiemdziesiątego czwartego roku byłem w Krynicy, wpadł mi w ręce „Express Wieczorny” zawierający artykuł „Straszny Dwór w Sochaczewie” - wspominał przed laty, nieżyjący już  biskup – Z tekstu zamieszczonego w gazecie wynikało, że w domu w Sochaczewie, po śmierci gospodarza dzieją się dziwne  rzeczy. Według pani Ireny, siostry nieżyjącego właściciela domu, dwa miesiące po pogrzebie coś zaczęło bębnić po ścianach. Potem kubły pełne wody same się przewracały. Z kredensu wylatywały szuflady, spadały garnki i czajniki, a taboret koziołkował przez kuchnię. Funkcjonariusze milicji przez kilka dni obserwowali nawiedzony dom. Podczas, gdy milicjanci czyhali w ciemnościach, w mieszkaniu sprzęty tańczyły jak oszalałe. Hałasy i łomoty zostały częściowo nagrane przez milicję na magnetofon. Sprowadzono księdza. Przybył tez radiesteta  z Warszawy, ale stwierdził jedynie niewielkie pasmo promieniowania, które nie ma związku z występującymi zjawiskami. Po powrocie do Warszawy sprawdziłem, że fakty opisane w gazecie nie są wytworem fantazji. Opowiedzieli mi o tym księża z Sochaczewa. Jednak postanowienie, aby odwiedzić „straszny dwór”, nie zostało prędko zrealizowane – dodał ksiądz biskup.
Dopiero w dniu 31 lipca 1984 roku nadarzyła się okazja. Biskup został zaproszony, aby odprawić pogrzeb zasłużonego kapłana, ks. Stefana Kankiewicza, w Trojanowie. Po Mszy św. pojechał do domu, w którym „straszy”.
– Znaleźliśmy się na ulicy Dalekiej z ks. Proboszczem Józefem Kwiatkowskim. Była obecna właścicielka domu pani Hanna Sokół. Później przyszła bratowa zmarłego, Irena Sokół - wspominał ksiądz biskup - Według mieszkańców domu, niesamowite zjawiska zaczęły się w grudniu. Najpierw pukanie. Później zaczęło się wyrzucanie szuflad, bicie luster. Węgiel unosił się w powietrzu. Doniczki spadały z okien. Właścicielka domu  skarżyła się, że nie było rzeczy, którą można by schować. Ubrania i buciki dzieci były porozrzucane. Dzieci szły do szkoły bez kapci, bez butów, bez swetra.
Irena Sokół, relacjonowała biskupowi zdarzenia z jej domu:  - Dzieci kiedyś jadły obiadek. I po obiedzie ja mówię: To na deser zrobię wam  kisiel. Ja poszłam. Ale tutaj przychodzi taki stryjeczny brat z rodziny. On krzyczy na moją mamę: Babcia zobacz czajnik się uniósł! Więc mama chciała ten czajnik zatrzymać. Była zima. Gotująca się woda. Czajnik spadł. On za chwilę patrzy i nie ma kisielu. Nawet i ten talerz z kisielem uciekł – opowiadała kobieta biskupowi – Proszę Biskupa, ja mam wszystko pobite. Proszę, to są odbicia, uderzenia. Tu nie mam szyby. Tu są gumowe. Gumowe też się zbijały i drżały. I myśmy też miały obrażenia ciała. Dorotka, jak ją uderzyło krzesełko, miała przeciętą głowę. Moja bratowa tak samo. Nic nie pomagało. Można było chować i nic. Wszystko się unosiło. Wszystko się wylewało. Myśmy nie mogły zjeść. Węgiel się wysypywał. A jak się wysypywał, to sam się nabierał na szufelkę z miałem i tak szurgał po całym mieszkaniu. Szklanki wszystkie spadały. Nie mam ani jednej szklanki, ani talerza. Wszystko pobite. Samo się pobiło. Również telewizor. Tu stał mój telewizor. Tutaj. Więc nie dość, że upadł i tu sobie tak wędrował po podłodze. A tu się zatrzymał. To było kiedyś wieczorem. Kiedyś krzesło się niosło i samo uderzyło w ścianę. Widać tutaj dziurę w ścianie. Wszystko poobijane. Tam znowu obicie po nożu. Tu też, jak krzesło się uderzyło. Wszystko się obijało o szafę. Jakieś pukanie o wersalkę. Nie wiem, co będzie. Teraz z kolei drze mi pościel. Ja niedługo nie będę miała na czym spać.
Były wypadki, że ludzie wchodzący do tego domu uciekali ze strachu, gdyż witały ich latające noże. Innym razem ubrania w szafie były pocięte jakby żyletką, a wszystkie guziki odcięte. Z guzików na podłodze ułożone było imię córki zmarłego ASIA.
Pewnego dnia zdesperowana pani Hanna Sokół poszła po zaświadczenie do Milicji Obywatelskiej, aby potwierdzono jej urzędowo i na piśmie, że mieszkanie zostało zdemolowane bez jej winy. Milicja odpowiedziała krótko i na temat: - Nie możemy wydawać zaświadczenia, ponieważ zjawiska są stwierdzone, ale przestępca nieznany.
Wtedy kobieta poszła do naczelnika miasta z nadzieją, że on jej pomoże. Po tej rozmowie przyszedł na ulicę Daleką ktoś z Rady Miejskiej, ale  z góry się zarzekał, że nie wierzy w takie bajki. Usiadł spokojnie i wtedy doniczka sama uniosła się w powietrze i uderzyła w ścianę obok jego głowy. Natychmiast uwierzył. Ale władza ludowa nic nie zrobiła, aby tajemnicze zjawiska wyjaśnić i  ulżyć Sokołom w koszmarze.

W strasznym domu

Jedynie Leszek Franaszek - porucznik MO, który w szkole Joasi Sokół był przewodniczącym Koła Rodzicielskiego, postanowił pomóc udręczonej rodzinie.
- Nie przychodziłem tak służbowo, ale z czystej ludzkiej życzliwości – mówi mi po latach - Chciałem pomóc tej rodzinie, która znalazła się w naprawdę nieprzyjemnej sytuacji. Zaczęło się od stuków, jakby za ścianą sąsiad pukał, tak to wyglądało. Ale nie pukał. Nagrywaliśmy te stuki na magnetofon.
Dawali je do odsłuchania wojskowym specjalistom od nasłuchów z lotniska w pobliskich Bielicach, ale oni nic nie słyszeli. Nagrania znikały.
- Nigdy nie widziałem czegoś równie przerażającego – wspomina Leszek Franaszek – Podczas jednej z moich wizyt, telewizor spadł ze stołu, pofrunął parę metrów i upadł na podłogę. Innym razem nóż kuchenny wyskoczył  z szuflady i wbił się w drzwi. Garnki, talerze, krzesła i inne sprzęty, fruwały bez niczyjej pomocy. Nie wierzyłem własnym oczom. Zamknięta kłódka opuściła skobel, przeleciała przez pokój, uderzając mnie w ramię. To znowu lecąca filiżanka zawróciła, gdy dotarła do mnie.
Długo by opowiadać o tym, co tam się działo. A trwało to kilka lat.
W tym czasie dom nachodziły tłumy ciekawskich, którzy koniecznie chcieli zobaczyć „ducha”. Gdyby nie Franaszek, roznieśliby wszystko w pył.
Dom wizytowali wszelcy możliwi eksperci. Nic nie znaleźli. Radiesteta z Warszawy Andrzej T. stwierdził ponad wszelką wątpliwość, że dom stoi na zdrowym terenie.
Ciekawość przywiodła tam również Lecha Wałęsę, który odwiedzał mieszkającą w pobliżu siostrę, o czym jednak media nie wspominały. Po tej wizycie, rodzina Sokołów miała problemy z funkcjonariuszami Służby Bezpieczeństwa, którzy nie chcieli uwierzyć, że przywódca Solidarności siedział u nich w domu kilka godzin, aby zobaczyć „ducha”. Ponoć zobaczył. W tym czasie zainteresowanie Joasią przejawiały też służby specjalne, w tym wywiad wojskowy. Agenci działali jednak w białych rękawiczkach. Na co dzień dom przy Dalekiej nawiedzały tłumy ciekawskich gapiów.
- Każdy chciał się na to załapać. Tam się działy dziwne rzeczy i  ludzie chcieli to zobaczyć. Z ulicy wchodzili wprost do domu, albo szli do studni po „cudowną wodę"  – wspomina Franaszek  
– Chroniłem ich przed tymi oszołomami. Przyjeżdżało tam mnóstwo ludzi, wszyscy chcieli zobaczyć „ducha”. Mówiłem nieraz: „Jedziecie tu, to weźcie coś dla tych ludzi, im się wszystko w domu wytłukło, żadnej szklanki całej nie było”. Obiecywano im różne rzeczy, o których ja od początku wiedziałem, że są nierealne. Mamiono ich kłamstwami. Tak, jak Joasię wyjazdem do Japonii.
Niektórzy chcieli to zjawisko wykorzystać na swój sposób. Jedna ze szkolnych koleżanek Joasi ukradła rodzicom biżuterię. Sugerowała, że to Joasia ją przyciągnęła. Potem precjoza znaleziono nieopodal komendy milicji w Sochaczewie.
W szkole traktowano dziewczynkę  nieco jak dziwadło, niczym Carrie - bohaterkę horroru Stephena Kinga: - Jeśli chodzi o Joasię, to pamiętam tylko, że unikałam jej. Każdy się jej bał. A co się wtedy mówiło? Jak to dzieciaki, była jakaś ogólna panika i strach przed tym, co się wokół niej dzieje – wspomina szkolna koleżanka Joasi – Czasami na lekcjach pękały linijki albo cyrkle, zanim ich dotknęła. 
Mało kto wiedział wówczas o tym, że Joasia posiadała także jeszcze jedną nadzwyczajną umiejętność:  - Ona miała zdolność czytania przez zakrytą kartkę – relacjonuje Leszek Franaszek - Bawiłem się z nią tak, że pisałem np. „Konstantynopol”. Zawijałem kartkę kilka razy, a ona czytała zawsze bezbłędnie jej treść.
Pewnego dnia Joasia źle się poczuła, matka wezwała pogotowie. Przyjechał doktor Krystian S., ale Joasia nie chciała dać się zbadać: - Nie lubię cię! - krzyczała nie  wiedzieć czemu do lekarza. I wtedy – jak relacjonuje Leszek Franaszek - stała się rzecz dziwna:  - Z podłogi podniosło się krzesło, takie na metalowych nogach, wycelowało w lekarza i z impetem ruszyło w powietrzu w jego stronę. Doktor w porę się uchylił, bo pewnie by zginął na miejscu. To była taka siła, że to krzesło zrobiło sporą dziurę w ścianie!
Po chwili Franaszek zastrzega: - Nigdy, nikomu nic poważnego się nie stało. Chociaż latały tu naprawdę ciężkie rzeczy.
 Przemieszczały się między innymi: telewizor, maszyna do szycia, garnki itd. Zaś szczapy drzewa ganiały dzieci po podwórku: - To było już w nocy, na podwórku był nastoletni Włodek - kuzyn Joasi, ona i jej siostra Dorotka. Nagle, ze stosu drewna zaczęły unosić się szczapy, takie długie na metr i lepiej. Dolatywały do dzieci i biły. Zupełnie, jak bajkowe „kije samobije” – wspomina były milicjant – Nie można było nad tym zapanować. W końcu udało się wciągnąć dzieci do domu. Ja zostałem na zewnątrz. Na moich oczach dwa takie kije zablokowały drzwi,  układając się we framudze na krzyż. Z trudem je wyrwałem.

(ciąg dalszy nastąpi)

Janusz Szostak


2 komentarze:

  1. Witaj R.,

    To zjawisko nazywane jest psychokinezą.
    Jednymi z najbardziej niezwykłych przypadków, z którymi jak do tej pory nauka nie umie sobie poradzić są przypadku spontanicznej psychokinezy zachodzące mimowolnie u osób określanych niekiedy jako „fenomeny parapsychologiczne”. Manifestujące się u nich zdolności określane są często mianem „poltergeista” (hałaśliwego ducha), choć z życiem pozagrobowym nie mają nic wspólnego. W czasie manifestacji spontanicznej psychokinezy, wokół fenomenu zachodzi wiele zjawisk, które mają niekiedy bardzo destrukcyjny wpływ na jego otoczenie. Co ciekawe, sprawa dotyczy zwykle kilkunastoletnich dziewcząt (choć nie jest to zasada) i ma okresowy charakter.

    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj E.

    Dzięki za te informacje :-) Wątek naukowy poruszony jest w drugiej części tego tekstu.

    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń